środa, 2 sierpnia 2017

Między Ossolineum a Biblioteką Jagiellońską

Teraz, kiedy system oświaty znowu ulega zmianie – tym razem poprzez likwidację gimnazjów, które wprowadzono 1 września 1999 roku – może warto wspomnieć, że należałam do uczniów urodzonych w 1951 roku, którzy zdawali maturę w roku 1969. Był to więc ostatni rocznik, który kończył siedmioklasową szkołę podstawową i kontynuował naukę w liceach w klasach VIII-XI lub technikach czy szkołach zawodowych. Zamykaliśmy zatem jedenastoklasowy etap w systemie szkolnictwa w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Zostaliśmy przyjęci do liceum na rok szkolny 1965/1966. Po nas, czyli na rok 1966/67, do Liceum już nie przyjmowano, bo dotychczasowa siedmioklasowa szkoła podstawowa została przedłużona o klasę ósmą. Konsekwentnie po nas nie było także matury, która wypadałaby w roku szkolnym 1969/1970, jako że nauka w liceum nie została skrócona i trwała nadal 4 lata w klasach od I do IV. Nasi młodsi koledzy kończyli więc czwartą klasę licealną dopiero w roku szkolnym 1970/1971. Miało to dla nas raczej znaczenie psychologiczne; wprowadzało strach, że nie można powtarzać klasy, że nie można nie zdać matury. Słyszeliśmy to od wszystkich nauczycieli. Ponadto czuliśmy się trochę jak niedouczeni, jak epigoni, po nas dopiero miało rozpocząć się prawdziwe nauczanie. Z tych kompleksów po latach całkowicie wyprowadziła mnie moja córka Natalia, która kończyła naukę systemem ,,szkoła podstawowa, gimnazjum, liceum”, pytaniami: skąd ty mamo to wszystko wiesz? ,,Z Liceum w Michałowie” – zawsze jej odpowiadałam i nadal odpowiadam.

Wychowawca kl. XI B Janusz Pikuliński z maturzystkami, 7 czerwca 1969 r. Od lewej: Teresa Jabłońska, Janusz Pikuliński, Ludmiła Popławska; poniżej Walentyna Kazimierczyk, Maria Bielska.


Ukończywszy więc Szkołę Podstawową w Rybakach, po szczęśliwym zdaniu egzaminu wstępnego zostałam uczennicą klasy VIII Szkoły Podstawowej i Liceum Ogólnokształcącego w Michałowie. Piszę szczęśliwym, ponieważ nie byłam tak zupełnie pewna, czy go zdałam, bo po wyjściu z sali dowiedziałam się od koleżanek, że nie powinnam pisać o ulubionym tytułowym bohaterze ,,Gavroche” Victora Hugo, jako że była to lektura obowiązkowa, a wyłącznie o postaciach z lektur uzupełniających. Ja, niestety, mimo że przeczytałam wszystkie książki ze szkolnej biblioteki, która zajmowała kilka półek w szafie, nie miałam pojęcia, że jest jakiś podział na lektury obowiązkowe i inne. Ponadto Pani profesor Adela Nazarczuk nie była zadowolona ze sposobu, jakim rozwiązałam zadanie z matematyki, konstatując, że w ,,tych Rybakach” nieodpowiednio uczą. Miało to późniejsze następstwa i już zawsze z algebry i trygonometrii kulałam. ,,Znowu Kazimierczykówna nieodpowiednim sposobem rozwiązałaś zadanie. Skąd to się u ciebie bierze, że zawsze wybierasz trudniejszą drogę?”

Skoro jestem przy szacownej Pani profesor matematyki po latach wspominam ją z niezwykłym wzruszeniem. Teraz sobie myślę, że przecież chciała dobrze, kiedy mówiła ,,Kazimierczykówna! Gdybyś bardziej przykładała się do matematyki, to mogłabyś w sklepie pracować, chleb na rogu sprzedawać, a tak to tylko te książki czytasz i czytasz. Co z ciebie wyrośnie?” Tak się złożyło, że Pani profesor wypożyczała książki w szkolnej bibliotece, a ja zbyt często tam zaglądałam. Nadmierne czytanie książek szczególnie w klasie dziesiątej i jedenastej wynikało nie tylko z zainteresowań osobistych, ale także z konieczności życiowej. Mieszkałam wtedy na stancji u Pani Niny Klimiuk, która pracowała na trzy zmiany w Fabryce Włókienniczej im. Sierżana. Budziłam ją, gdy wychodziła na nocną zmianę i czekałam na jej powrót, gdy wracała ze zmiany popołudniowej, wypełniając ten czas czytaniem. To był dobry czas. Co prawda, książki można było wypożyczać w Bibliotece Publicznej, którą wtedy prowadziła Tamara Kulesza, ale wypożyczenia te nie podnosiły statystyki czytelnictwa naszej klasy, z czego na godzinie wychowawczej rozliczał nas od czasu do czasu nasz wychowawca Pan profesor Janusz Pikuliński.

Nasza klasa to klasa B, której wychowawcą był właśnie Pan profesor Janusz Pikuliński. Możliwe, że byliśmy klasą B dlatego, że część z nas uczęszczała na lekcje języka białoruskiego. Wychowawczynią klasy A była Pani profesor Adela Nazarczuk. Do klasy maturalnej nie dotarliśmy w takim samym składzie jak rozpoczynaliśmy. Zdaje się, że na początku klasy IX na którejś z lekcji nastąpiła roszada. Dołączyli do nas chłopcy z klasy A, a na ich miejsce zostały przeniesione koleżanki, które nie uczyły się języka białoruskiego. Zostaliśmy więc klasą koedukacyjną, a klasa A klasą żeńską. Przetasowanie to miało miejsce w związku z koniecznością zorganizowania lekcji wychowania fizycznego dla chłopców.

Nasz wychowawca uczył historii. Był świeżym absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Przez cztery lata wędrowaliśmy z nim od cywilizacji starożytnych aż po porządek świata ustanowiony na konferencji jałtańskiej. Pan profesor Janusz Pikuliński był pasjonatem historii, wielbił swój Uniwersytet i wielbił Kraków. Rozpalał nasze młode umysły swoją wiedzą. Dzielił się nią z nami jak matka ze swoimi dziećmi chlebem. Bardzo chciał zorganizować nam wycieczkę do Krakowa. Wiedząc, że w większości jesteśmy dziećmi rolników z okolicznych wsi i naszym rodzicom trudno byłoby opłacić taki wyjazd organizował wspólne zarabianie pieniędzy. Zrywaliśmy więc różę japońską w Państwowym Gospodarstwie Rolnym w Hieronimowie, kopaliśmy ziemniaki, sadziliśmy las.

Sadzenie lasu. Wiosna 1968. Klasa X B. Jedno wiadro wody ze studni, jeden kubeczek i jedna kolejka. 

Niestety, zawiedliśmy naszego profesora. Zdaje się, że w dziesiątej klasie pojawiła się konkurencyjna propozycja z klasy A wyjazdu do Teatru Wielkiego w Warszawie, który dopiero w 1965 roku został odbudowany z gruzów i rozbudowany. Większość klasy zagłosowała za Warszawą. Byliśmy więc na operze ,,Król Roger” Karola Szymanowskiego z Andrzejem Hiolskim w tytułowej roli. Bronisław Horowicz przygotował tę operę na otwarcie gmachu Teatru.

Wydaje mi się jednak niemożliwym, aby w późniejszym czasie do Krakowa nie dotarli wychowankowie Pana profesora Janusza Pikulińskiego. Mnie po raz pierwszy zdarzyło się to w końcu lat siedemdziesiątych, ale dopiero w 2015 roku weszłam do Biblioteki Jagiellońskiej i usiadłam na wyznaczonym miejscu. Może to właśnie na tym miejscu w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych siedział student Janusz.

Wracając do Teatru Wielkiego powinnam podsumować, że Liceum w Michałowie zawdzięczam to, że miałam możliwość zobaczyć najlepsze spektakle tamtych czasów, dzisiaj już tworzące historię opery i teatru polskiego. Dotyczy to także pierwszej inscenizacji ,,Wesela” Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Adama Hanuszkiewicza ze scenografią Adama Kiliana i muzyką Kazimierza Serockiego w Teatrze Powszechnym. Oprócz bogactwa scenografii i dzięki wprowadzonej scenie obrotowej dodającej spektaklowi niezwykłej dynamiki, potrafię jeszcze dzisiaj przywołać w pamięci scenę rozmowy Poety z Panną Młodą o poszukiwaniu Polski i kończące scenę słowa Poety ,,A to Polska właśnie.” W przedstawieniu tym rolę poety kreował sam reżyser, a w rolę Panny Młodej wcieliła się Zofia Kucówna.

Tak więc w Liceum w Michałowie zetknęłam się z prawdziwym teatrem i to nie tylko ze sztukami Teatru Dramatycznego im. Al. Węgierki w Białymstoku z tzw. objazdu, granymi w miejscowym Domu Kultury. Ogromu wrażeń dostarczały także comiesięczne wizyty Filharmonii Narodowej z koncertami tematycznymi prowadzonymi przez pełną wdzięku i elegancji Jadwigę Mackiewicz, w których występowali wybitni instrumentaliści i śpiewacy operowi. Zachwyceni nie szczędziliśmy im braw.

Należałoby wspomnieć także o jakichś porażkach. Najwięcej ich było na wychowaniu fizycznym, ale zostawię niepowodzenia indywidualne, a wspomnę o zabawnym już teraz fiasku zbiorowym. Absolutną klęskę ponieśliśmy na sprawdzianie z języka polskiego w klasie ósmej u Pani profesor Teresy Laskowskiej. Wkuwaliśmy przede wszystkim logiczny i gramatyczny rozbiór zdań, ale pamiętam sprawdzian z przeczytanej lektury, którą była ,,Anielka” Bolesława Prusa. Chociaż wszyscy przeczytaliśmy powieść nie umieliśmy odpowiedzieć na pytanie o kolor wstążki, którą Anielka podarowała Magdzie. Większość z nas napisała, że niebieski, a niektórzy zielony. Zdaje się, że tylko Krysia Bielenia udzieliła prawidłowej odpowiedzi: wstążka była szafirowa.

Dopiero na lekcji języka białoruskiego Pan profesor Arseniusz Ziniewicz wytłumaczył, że szafirowy to także сіні [sini], czyli niebieski. Z tego wynikało, że większość z nas intuicyjnie dobrze identyfikowało kolor, ale cóż, wstążka była szafirowa, czyli ciemnoniebieska z domieszką zielonego. Zresztą nie tylko tym razem Pan profesor zmiękczył nasze niepowodzenie odnośnie feralnego pytania o kolor. Zawsze można było z nim porozmawiać o wielu nurtujących nas sprawach. Jako przedwojenny działacz białoruski, znał smak więzienia i smak wolności pod nadzorem policyjnym, ale przede wszystkim umiał nas zainteresować białoruską literaturą poczynając od Franciszka Skaryny, a kończąc na Maksimie Tanku. Nawet odmiana liczebników przez przypadki wydała nam się prosta. Jako najstarszy nauczyciel w szkole miał ogromne doświadczenie pedagogiczne. Był w Komitecie organizacyjnym utworzenia Liceum w Michałowie w 1946 roku. Można by go zatem nazwać żywą historią szkoły.

W klasie dziewiątej języka polskiego zaczęła nas uczyć Pani profesor Stanisława Chociej, obecnie Krućko. To z nią przez trzy lata zaczynając od baroku pokonaliśmy wszystkie epoki literackie i dobrnęliśmy do matury. Gdy doszliśmy do pozytywizmu nagle wydało mi się, że powinnam przeczytać książki wszystkich autorów, o których Pani profesor wspominała na lekcjach. Niestety bogactwo polskiej literatury okazało się przeogromne i przerosło moje plany. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że los rzuci mnie do Wrocławia, o którym tak pięknie opowiadała Pani profesor, że przez cztery lata czytelnia główna Ossolineum będzie prawie codziennie moim stałym miejscem pobytu. Nie wiedziałam, że przeczytam tu w ciągu semestru kilkadziesiąt tomów, żeby zaliczyć tylko jeden przedmiot, który nazywał się skromnie: ,,Podstawy wiedzy o literaturze”. Jakie książki czytała Pani profesor Stanisława przebywając w tej czytelni? Zapewne podnosząc głowę znad opasłego tomu ,,Srebrnych orłów” Teodora Parnickiego czy ,,W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta wracałam w myślach do czasu, kiedy na kółku literackim prowadzonym przez Panią profesor Stanisławę analizowaliśmy świeżo wyświetlany w kinie ,,Czajka” film ,,Kochankowie z Marony”, zrealizowany przez Jerzego Zarzyckiego na podstawie opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza albo czytaliśmy drugie wydanie popularnych ,,Słoneczników” Haliny Snopkiewicz, które wtedy nie były jeszcze lekturą szkolną. ,,Wytrwasz” – powtarzałam w duchu. Wracałam do czasu, kiedy na lekcjach języka polskiego analizowaliśmy wielkich romantyków, do czasu jak w ciągu dwóch słonecznych wiosennych dni ,,Wielkiej nocy” przeczytałam ,,Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej, a moja Mama robiła wszystko, żeby mi nie przeszkadzano.

Walentyna Kazimierczyk, LO Michałowo, 21 maja 1969 r., matura z matematyki. 
Widoczna tarcza szkolna na lewym ramieniu

Matura nas nie zaskoczyła. Jak zwykle był temat samograj: ,,W oparciu o dowolne wybrane utwory z literatury XX wieku uzasadnij słowa I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki [wypowiedziane na – nie pamiętam którym – plenum, czy zjeździe]: Dzieła wielkie powstawały zawsze w najściślejszej więzi z losami narodu, z jego najgłębszymi pragnieniami, z walką przeciw krzywdzie i upodleniu człowieka, z walką o wolność, o urzeczywistnienie postępu i ogólnoludzkich ideałów”. I teraz, kiedy czytam w prasie, jaka potworność nas spotkała, że musieliśmy się zmierzyć z tak politycznym tematem, myślę, że coś jest nie tak. Przecież słowa te zawierają tak uniwersalna prawdę, że mogą być wypowiedziane w każdej epoce historycznej przez każdego humanistę. My wybieraliśmy między innymi ,,Przedwiośnie” Stefana Żeromskiego, ,,Medaliony” Zofii Nałkowskiej, ,,Niemców” Leona Kruczkowskiego, a gdyby temat ten pojawił się teraz zapewne młodzież by pisała ,,Wyrwij murom zęby krat”.

Matura 21 lub 22 maja 1969 r. Na pierwszym planie Jolanta Karpowicz nauczycielka chemii i biologii w maturalnej ławce.

Zdawaliśmy więc maturę w roku obchodów 25-lecia Polski Ludowej i w roku wyborów do Sejmu i rad narodowych. Odbyły się one 1 czerwca, a niektórzy z nas mieli już dowody osobiste i po raz pierwszy udali się do urn wyborczych. Osiągnęliśmy pełnoletniość i każdy z 36 uczniów klasy B poszedł własną drogą i znalazł swoje miejsce w życiu.

Chyba najwięcej z nas mieszka w Białymstoku. Najczęściej spotykam Tadeusza Rosińskiego, którego mądrości życiowe są dla mnie tak jak w szkole zawsze świeże i twórcze oraz Mirę Sierżan z nieodłącznym uśmiechem i życzliwym słowem. Utrzymuję serdeczny kontakt z Marysią Bielską, koleżanką z ławki szkolnej, która bezustannie mnie wspierała w rozwiązywaniu zadań z matematyki i fizyki. Z większością osób nie spotkałam się nigdy. Natomiast z przyjemnością kilkanaście lat temu zidentyfikowałam Irenę Rzepniewską na scenie białostockiego amfiteatru śpiewającą w zespole ,,Rozśpiewany Gródek”. W naszym Liceum razem ze Świetłaną Mielniczek stanowiły niezapomniany duet.

Na koniec powinnam napisać kogo podziwiam. Podziwiam profesora doktora habilitowanego Czesława Gryko, z którym w latach siedemdziesiątych miałam przyjemność spotkać się we Wrocławiu i porozmawiać o naszych szkolnych problemach z matematyką, obecnie filozofa i socjologa o bogatym dorobku naukowym. Największe uznanie wyrażam jednak dla Włodzimierza Oziabło, który odważył się poprowadzić gospodarstwo rolne odziedziczone po swoim ojcu Janie, wybitnym działaczu kulturalnym i społecznym. Włodek nie uciekł, nie porzucił swojej ojcowizny. To On jest największym wygranym. I teraz nie ma to już znaczenia, że w naszej klasie był osobą najczęściej nieobecną na godzinie wychowawczej, gdyż zazwyczaj był wtedy przez Pana profesora Janusza Pikulińskiego wysyłany do fryzjera.

Walentyna Szwed, zd. Kazimierczyk 
uczennica LO w latach 1965-69 

Białystok, 21-23 czerwca 2017 roku 


Budynek LO w Michałowie, druga połowa lat sześćdziesiątych.

Orkiestra i chór Szkoły Podstawowej i Liceum Ogólnokształcącego w Michałowie. Klasa VIII, czyli rok 1965/66. Pamiętam, że występowaliśmy w jakimś konkursie. Śpiewaliśmy patriotyczną piosenkę ,,Rozszumiały się wierzby płaczące” na cztery głosy, może coś jeszcze. Zwyciężyliśmy w eliminacjach powiatowych, ale zdaje się, że na wojewódzkich zdobyliśmy wyróżnienie.


To nie manifestacja Solidarności a pochód pierwszomajowy w 1968 lub 1969 roku. Napis na tablicy trzymanej przez kolegę z młodszej klasy: ZMS. Napis na transparencie: Niech żyje demokracja. Z prawej Walentyna Kazimierczyk. Wszyscy w czerwonych krawatach.

Relaks po pochodzie pierwszomajowym w 1969 roku. Od lewej: Walentyna Kazimierczyk, Tadeusz Rosiński, Zenaida Matysiuk.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz