środa, 17 października 2018

Nie zapomnę o Słowackim – obiecuję!

Taką deklaracją 10 października pożegnałam mój niekłamany autorytet ze szkolnych lat – panią profesor Teresę Laskowską. 

Nie widziałam Jej dobrych kilkanaście lat. W ciągłym pędzie codzienności nie umiałam znaleźć czasu na odwiedziny. Miałam ogromną nadzieję zobaczyć się z panią profesor przy okazji ubiegłorocznego jubileuszu naszej szkoły. Niestety choroba zatrzymała Ją w domu. Kiedy z początkiem października postanowiłam szybko nadrobić stracony czas, okazało się być za późno. Wiadomości o śmierci zwykle są nie w porę. Ta była nie w porę szczególnie.


Parę tygodni temu odnalazłam na strychu szpargały z liceum. Najcenniejsze – pamiętniki (kupa śmiechu) i zeszyty do polskiego. Tam zaś prace klasowe, domowe - z czerwonymi dopiskami na marginesach. Czasami miłymi, czasami besztającymi niemiłosiernie. Z panią Laskowską się rozmawiało nawet pisząc wypracowania. Wspomniał o tym Czarek Krysztopa w swoich „Opowieściach” i poczułam się zazdrosna. Jak to? Nie tylko ja korespondowałam z moją panią? Nie tylko ja używałam kodu, do którego klucz znała tylko Ona? Nie tylko ja zmartwiałam po oddaniu maturalnej pracy, kiedy dotarło do mnie, że niekoniecznie prof. Laskowska będzie ją oceniać? Szczęśliwie - oceniała. Kiedy pisząc w ramach sprawdzianu list polecający koleżance książkę do przeczytania, zżymałam się na kanon lektur, pani profesor napisała w komentarzu: „…ale czy Chińczyków będziemy uczyć dziejów naszej literatury? Nie wiem czy dobrze byłoby, gdybyśmy zapomnieli o J. Kochanowskim, J. Słowackim.” Zapadło mi to w pamięć na zawsze, myślę. Tego argumentu używam za każdym razem, kiedy moje dzieci wyrzekają na lektury. Ufam, iż działa podobnie, jak na mnie.


Koło recytatorskie, które gromadziło nas w pachnącym kurzem i papierosami kantorku (tak to były szczęśliwe czasy, gdzie nie szkodziło nic prócz głupoty) przy herbacie „popularnej” i paluszkach. Kiedy można było pogadać o wszystkim, nawet oddalonym od literatury o lata świetlne. Na jedno z takich spotkań pani Laskowska przyniosła wyświechtany tomik i konspiracyjnie naszeptała mi do ucha: „Przeczytaj i możesz dać Czarkowi. I najlepiej nie rozmawiajcie o tym w szkole.” To było coś niepoprawnego politycznie, ale za diabła nie mogę przypomnieć tytułu. Pękałam z dumy! I niech mi Czarek Krysztopa wybaczy, nie dałam mu tego.

Język esperanto, którym próbowała (bezskutecznie) mnie zarazić, był jedynym, jak twierdziła, możliwym dla Niej do nauczenia.

Sarkazm, uszczypliwość przy ogromnych pokładach cierpliwości dla naszych cielęcych wybryków doceniłam dopiero jako dorosły człowiek. Pani Laskowska nie tolerowała jedynie tępoty.

Studia wybrałam na przekór pani profesor. Kiedy wspominałam o białostockiej polonistyce, łapała się za głowę. „Joaśka, ty się nie nadajesz na belfra. Ty nie znasz pojęcia: kompromis. Albo ciebie zjedzą bachory, albo ty je wykończysz!” Nie mogłam więc wybrać inaczej. Musiałam udowodnić. A Ona jak zwykle miała rację. Nie pracuję w zawodzie i nie tęsknię.

Słuchając księdza, który żegnał naszą panią profesor z ambony, pomyślałam: „Uszy pani więdną, pani profesor, ten chłopak w sutannie musi się jeszcze dużo nauczyć. I chyba z nim nikt nie korespondował na marginesach zeszytu do polskiego.” 

Joanna Guziejko

1 komentarz: