wtorek, 18 lipca 2017

Moje Liceum - wspomina Krzysztof Korotkich

Z pewnością nie mógłbym tak łatwo powiedzieć o swojej podstawówce, że „moja”, że chętnie wspominam, ze zdziwieniem zaś zauważam, jak z czasem krystalizuje się pamięć związana z czteroletnią edukacją w Liceum Ogólnokształcącym w Michałowie. I wcale nie znikają obrazy trudnych momentów, nie idealizuje się sielski czas młodości, ale kojący dystans pozwala na nowo docenić i ponazywać to, co się wyniosło z dobrej wiejskiej szkoły. Wiele razy zdarzało nam się iść do niej, albo z niej wracać, osiem kilometrów pieszo, gdy nie dojechał kapryśny autobus PKS. A wiosną chętnie dojeżdżałem rowerem, co się stało szczególnym hobby na lata.

Niełatwo z tak długiego okresu wybrać jedno wspomnienie, aby stało się reprezentatywnym opisem szkoły, próbą stworzenia miarodajnego wrażenia całości licznych i ważnych, bo budujących tożsamość młodego człowieka, doświadczeń.



Z pewnością nie przypadkiem wybrałem klasę o profilu biologiczno-chemicznym (przedmiotów uczyła prof. Irena Przyłożyńska), spomiędzy wielu planów wybijały się wówczas marze-nia o studiach medycznych. Śmiałość do realizacji tego typu zamiarów można było zdobyć po wyjątkowo solidnym kursie fizyki, jaki nam zafundował prof. Wiesław Marciniak – śnił mi się długo jeszcze po maturze, wywołujący podniesionym głosem do tablicy, zdziwiony za każdym razem, gdy czegoś się nie wiedziało, nie rozumiało. Do dzisiaj pozostało mi w głowie wiele wzorów, praw fizyki i zamiłowanie do tajemnic kosmosu. 

Nie zdążyłem zaś pokochać matematyki, czego czasami nawet żałuję, a intensywność zapału do tego przedmiotu, czyli jego brak, musiał być organicznie związany – jak w przypadku pozostałych – z postawą nauczyciela. Z lekcji zapamiętałem wiele dowcipnych sytuacji, gagów, z dzisiejszej perspektywy patrząc – zbyt niestosownych zachowań, które rodziły się jako reakcja na zbytnią łagodność nauczycielki. Cieszyłem się, że akurat zniesiono obowiązek zdawania matematyki na maturze, a bez wahania wybrałem biologię. No, i jeszcze to, że na lekcjach siedziałem w okolicach naprawdę doborowego towarzystwa Iwony Jarockiej, Jarka Kuleszy oraz Adama Wirkowskiego, którzy zapewniali niezbędne minimum „zewnętrznej” wiedzy, aby jakkolwiek radzić sobie na sprawdzianach.

Okres nauki przypadł na ostatni etap przemian ustrojowych państwa, mieliśmy jednak ostatnią szansę na spotkanie się z systemem, który kusił niewiarygodną już ofertą, a zarazem prze-czuwaliśmy nadzieję i włączaliśmy się – choćby symbolicznie – w walkę o nowe. Odmówiłem wstąpienia do młodzieżówki, a także – poza jednym wyjazdem – unikałem angażowania się w czyny społeczne, takie jak sadzenie lasu czy wykopki, na które wywożono uczniów w sobotę do okolicznych wsi. Nie chodzi o powód do dumy, ale o wspomnienie rodzącego się poczucia wartości oraz o aktywne poszukiwanie i rozpoznawanie autorytetów, co wcale nie musiało być takie łatwe czy oczywiste, jakim się wydaje z dzisiejszej perspektywy. Nie byłoby to zapewne doświadczenie tak ważne, klarownie zapisane w pamięci, gdyby nie współdziałanie w pierwszych prawdziwych „ugrupowaniach” młodych „opozycjonistów”, które z czasem przeradzały się w przyjaźnie. Nie wiem czy Rafał Sokołowski pamięta wspólny przemarsz ulicami Michałowa z transparentem, na którym manifestowaliśmy Solidarność.

Nie pamiętam czy to było już w pierwszej, czy dopiero w kolejnej klasie, ale dzięki sprzyjającym warunkom i okolicznościom spotykaliśmy się po lekcjach w polonistycznej sali, często pod opieką Prof. Henryka Sokołowskiego, aby rozmawiać o poezji, przede wszystkim Stachury, którego prof. Sokołowski widywał w czasie studiów na UW, a nam to oczywiście imponowało. Spotkania przerodziły się w koło poetyckie, na którym recytowaliśmy, śpiewaliśmy przy akompaniamencie Gosi Sieredy, a potem braliśmy udział w konkursach i przeglądach, zdobywając trofea. 

Prof. Henryk Sokołowski był postacią nietuzinkową, wartą osobnego wspomnienia, znacznie przekraczającego ramy tej okoliczności, wywarł niemierzalny wpływ na wiele osób, czyniąc to dyskretnie, ale z wielką siłą swojej niezwykłej osobowości. Nasz polonista prowadził bibliotekę szkolną, można było zatem na przerwie nie tylko wymienić książki, ale także z nim porozmawiać o literaturze i nie tylko, bo świetnie znał się na filmie, teatrze, a nie unikał tema-tów politycznych. Chyba w tej niewielkiej biblioteczce, na której zapleczu stała maszyna do pisania, zrodził się pomysł redagowania gazetki, którą między innymi z Rafałem Sokołowskim, Ewą Nos i Adamem Wirkowskim robiliśmy prawie do matury. Z pewnością pamiętają Beata Paszkiewicz, Kasia Sienkiewicz czy Ania Czarnecka z II b wspólną wycieczkę obu klas do Krakowa, którą zorganizowaliśmy samodzielnie, bo profesor nam zaufał i wyzwolił młodzieńcze talenty „menadżerskie”. Pod egidą profesora Sokołowskiego mogliśmy angażować się we wszystko, mieliśmy poczucie wsparcia, stałej inspiracji, w razie potrzeby stawał się naszym adwokatem. 



Gdy tuż przed maturą powiedziałem memu poloniście, że rozważam studia polonistyczne, przygotował mi kilka stosów książek, wśród których znalazł się „niepopularny” wciąż wtedy Gombrowicz, Miłosz, a także wiele kamieni milowych, o których nie rozmawialiśmy na lekcjach, ale które według Niego należało znać. Nawet nie przypuszczałem wówczas, że podając mi książkę, pokazał zarazem drogę, z której nie chciałem już zejść.

Wspominanie licealnych czasów w kontekście jubileuszu szkoły wymusza dobór treści raczej oficjalnych, nakazuje tym samym powściągliwość, więc nie opowiem wszystkich historyjek, które się cisną, choć jest ich wiele i byłyby znacznie ciekawsze od powyższego „dokumentu”. Może jednak przy kolejnej okazji...


Krzysztof Korotkich rocznik 1992

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz