Tekst ukazał się w 17 numerze gazetki szkolnej „Sum
Różowy” w lutym 2008 roku.
Pani Ania Gobiec uśmiecha się do swoich wspomnień z
czasów szkolnych, kiedy była uczennicą Liceum w Michałowie. Uśmiecha się coraz
szerzej. Tak. To były fajne czasy, a działo się to 30 lat temu…
Była nas zawrotna liczba, aż 41 dziewczyn. Stado niczego
sobie, a fakt, iż nasza klasa składała się tylko z płci pięknej przysparzał
wielu problemów. Jak to zwykle bywa, w tamtym okresie dziewczyny poddawały się
falom namiętności i były bohaterkami licznych romansów, a to także przez krótką
drogę z internatu do szkoły. Jednakże, co mnie dziwi, nie było żadnych
„wypadków przy pracy”. Byłyśmy wymagającą klasą i uczyłyśmy się dobrze, a to
wszystko przez zaciętą rywalizację, nie tylko w nauce, ale także w sporcie.
85% klasy paliło papierosy, damska łazienka była oblegana
na każdej przerwie. Nauczyciele nie potrafili nijak stłumić ich żądzy
papierosa, czasem żartowali, że w przypadku naszej klasy to papieros jest
najlepszym przyjacielem człowieka.
Pamiętam, że raz w życiu wybrałyśmy się na wagary,
skończyło się tak… 40 dziewczyn dało nogę, a jeden rodzynek (w każdej klasie się taki trafi) został. Ta,
co zawsze wiedziała najlepiej co dobre, co złe, co moralne, a co niemoralne.
Tym sposobem zostałyśmy posiadaczkami 1 nieusprawiedliwionej godziny i uwagi w
dzienniku. Wychowawczyni była wściekła.
Naszą wychowawczynią była wtedy pani profesor Taissa
Subieta. Wykładała u nas język rosyjski. Wspominam ją z wielkim sentymentem.
Słynęła z wyrafinowanych powiedzonek i dowcipów. Nauczycielka nie odznaczała
się zbytnią surowością, zawsze mogłyśmy liczyć na jej wyrozumiałość i miałyśmy w niej oparcie.
Najlepiej wspominam wyjazdy na wykopki (m.in. na
marchewki czy ziemniaki). Każda klasa miała swój traktor, przyczepę i kierowcę.
Często urządzaliśmy wyścigi, kto jest najlepszym zbieraczem. Nie obyło się bez licznych knowań i
podstępów, nie mówiąc już o fioletowych jak śliwki siniakach. To oczywiste, że zawsze
zdobywałyśmy I miejsce - bądź co bądź 41 dziewczyn to niezła grupka.
Brałyśmy udział w zajęciach technicznych. Szkoła miała
podpisaną umowę z nadleśnictwem Żednia, więc pomagaliśmy zalesiać poszczególne
tereny. Wszystko za free. A wyglądało to tak: dwie osoby stawały na rząd, jedna
robiła specjalną dziurę, a druga wkładała sadzonkę przy pomocy specjalnego
przyrządu. Naprawdę nie pamiętam jak to
coś się nazywało. Za pierwszym razem wszystkie sadzonki zostały źle posadzone i
leśniczy kazał wszystko robić od nowa. Byłyśmy wściekłe. Na siebie i na
sadzonki oczywiście. Cóż, bardzo szybko pocieszyłyśmy się powiedzeniem: „Żadna
praca nie hańbi” i sfinalizowałyśmy nasze dzieło, jeśli można to tak nazwać.
Bardzo miło się wspomina lekcje historii z panem Matysem,
który miał kontrowersyjne metody nauczania.
Nie tolerował pierścionków na palcach, kolczyków w uszach, lakieru na
paznokciach i „umalowanych ślepaków”.
Kiedy już taką umalowaną lalę upatrzył, to wzroku nie spuszczał z niej
do końca lekcji. Zawsze więc przed lekcjami odbywało się specjalne
„oczyszczanie”. Często zadawał pytania na tematy bardzo odległe, wręcz pozbawione
jakiegokolwiek powiązania z historią. Pewnego
razu narysował kropkę na tablicy i zapytał klasy „co to jest?”. Nikt nie
wiedział. Wstawił kilka dwój i powiedział, że jest to mucha pływająca w
zsiadłym mleku. Jeśli ktokolwiek się
zaśmiał, następstwem tego zawsze była kartkówka – minutówka, polegająca na tym,
że trwała 5 minut, a pytań było 10. Nie byle jakich, rzecz jasna. O podglądaniu
nie było mowy. Człowiek nie miał czasu
na odpowiedź, bo już leciało następne pytanie. Powiedzenia tego nauczyciela
przeszły już do historii, a brzmiały one np. tak: „Piłsudski z wykształcenia był idiotą” albo
„Warszawa w tamtym czasie nie leżała nad morzem”. Uczniowie nawet założyli specjalne zeszyty na
te jego jakże „złote myśli”. Nigdy nie
zapomnę tych lekcji…
Wspominała Anna Gobiec (Trusewicz), rocznik 1978
Wspomnień wysłuchała i spisała Luiza Gobiec, rocznik 2008
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz