niedziela, 11 września 2016

Od podstawówki do liceum - "Migawki wspomnień" Jerzego Gryko, rocznik 1961

Początki edukacji. Podstawówka.

Wkrótce po wojnie uruchomiono w budynku przy ul. Gródeckiej przedszkole, które prowadziły siostry zakonne. Mój starszy stryjeczny brat Gienek koniecznie chciał tam chodzić, gdyż poszli tam wszyscy jego przyjaciele. Nie przyjęto go. Siostra prowadząca oświadczyła, że dzieci komunistów nie przyjmują, aby nie zarazić innych. Gienek długo płakał po nocach.


Chodziłem do przedszkola. Moi koledzy z przedszkola poszli do szkoły. Ja również bardzo chciałem, lecz nie miałem jeszcze 7 lat. Matka poszła do dyrektora i ubłagała, aby mnie przyjęto. Zostałem przyjęty.

Z tamtych czasów pamiętam śmierć Stalina. Stałem z matką przed bramą fabryczną, przed gazetką w gablocie. Było tam zdjęcie matki, która jako przodownik pracy wypracowała 140% normy. Nagle z głośników zainstalowanych przy głównej ulicy rozległ się głos: Proszę zatrzymać się w skupieniu, aby oddać hołd towarzyszowi Stalinowi!


Rozpoczęła się transmisja radiowa. W Moskwie posuwał się kondukt pogrzebowy. Jakiś rolnik, nie skojarzywszy, co się dzieje, nie zatrzymał furmanki i jechał dalej. Milicjant, patrolujący ulicę na rowerze, zawołał. "Stój!" Chłop nie zrozumiał, że wołanie do niego. "Stój, bo strzelam!" – wołał milicjant. 

Ten jedzie dalej. Milicjant zarepetował karabin i wystrzelił w górę. Huk strzału przestraszył konia. Koń stanął dęba i szarpnął furmanką w bok. Furmanka się wywróciła. Wyrzucony w powietrze człowiek wylądował na bruku. Taki obrazek zapamiętałem.

Niedługo po śmierci Stalina był pogrzeb polskiego prezydenta Bieruta. Zmarł po wizycie w Moskwie. W klasie słuchaliśmy z głośników transmisji z pogrzebu. Później dowiedziałem się, że dzięki Bierutowi ominięto przepisy i założono szkołę średnią w naszej miejscowości, nie stanowiącej siedziby powiatu.

W szkole, w pierwszej klasie uczyła nas pani Jakusz. Pamiętam, że nosiła upiętą piękną dużą białą kokardę w warkoczu. Każdego dnia naukę rozpoczynaliśmy modlitwą. Kończyliśmy również. Nie pamiętam tekstów. Na zakończenie lekcji modlitwa rozpoczynała się jakoś tak: ‘Dzięki Ci Panie Boże za światłość tej nauki….’

W szkole było nudno. Umiałem płynnie czytać i pisać jeszcze w przedszkolu. Czytanie trenowałem po drodze do przedszkola czytając z mozołem szyldy mijanych po drodze sklepów. Umiałem też liczyć. Kazano nam zapisywać całe strony literami. Z nudów rozmawiałem albo coś tam rysowałem i za to dostawałem po łapach. Dosłownie. Nauczycielka kazała wystawić dłoń i waliła linijką po otwartej dłoni. Bolało jak diabli. Dłoń była czerwona i puchła. Jeśli to była prawa ręka to nie można było utrzymać ołówka przez kilka dni.

W tym czasie przybył do pracy w szkole podstawowej Bronisław Wysocki. Stosował łagodniejsze metody wychowawcze. Za rozrabianie stawiał do kąta.

Najfajniejsze były przerwy. Kiedy woźny Hutnik zadzwonił dużym mosiężnym dzwonkiem na przerwę, wszyscy chłopcy biegli na szkolny plac. Mieliśmy tam prowizoryczne boisko. Była gumowa piłka, porwana i wypchana szmatami i zacerowana drutem. 

Zapamiętale graliśmy ‘w nogę’. Gra nas tak pochłaniała, że zwykle spóźnialiśmy się na lekcje. I znowu byliśmy karani, często zostawiano nas po lekcjach.

W pierwszych klasach podstawówki miałem dobre wyniki i na koniec roku dostawałem nagrody książkowe. Pamiętam po pierwszej klasie dostałem ‘Bajki’ Tuwima.

Dobre wyniki były aż do piątej klasy. W szóstej i siódmej trzeba było trochę się uczyć. Moje obijanie się i leserowanie nie przynosiło dobrych ocen. Uznawano mnie za zdolnego lenia.

Szkoła podstawowa mieściła się w pofabrycznym, parterowym drewnianym budynku przy ulicy Białostockiej. Przez szpary w oknach świstał wiatr. Zimą atrament zamarzał w kałamarzach, które były wpuszczone w okrągłe otwory w blatach szkolnych ławek. Niektórym atrament smakował. Pamiętam pewnego kolegę, który przychodził wcześniej i wypijał atrament w całej klasie. Usta i twarz miał całą siną od atramentu. 

W każdej klasie był piec. Woźny palił w piecach, ale i tak było zimno. Zimą siedzieliśmy w klasie w paltach.

Dyrektor Antoni Stasiewicz postanowił zbudować nową szkołę. Materiał na budowę chciał uzyskać z rozbiórki kirchy (kościoła ewangelickiego pozostałego po osadnikach niemieckich, którzy opuścili miasteczko). Uzyskał niezbędne pozwolenia. Budowa ruszyła. Pamiętam jego nieco przygarbioną sylwetkę, w gumowych butach i w rozpiętej marynarce. Pracował przy rozbiórce razem z uczniami. Uczniowie z liceum i starszych klas podstawówki pomagali przy rozbiórce. Obijaliśmy cegły z resztek zaprawy i układaliśmy w stosy. Na budowie było nam lepiej niż w szkole na lekcjach. Budowa posuwała się szybko. Powstał duży dwupiętrowy budynek z pracowniami przedmiotowymi i salą gimnastyczną. Po uroczystym otwarciu rozpoczęliśmy nowy rok szkolny w nowej szkole. Była to podstawówka połączona z liceum ogólnokształcącym. 

W nowej szkole nie było już modlitw na początku i końcu nauki. Były apele na uroczystościach szkolnych i państwowych. Gdy było ciepło – na placu przed szkołą. Zimą – na szkolnych korytarzach. 

Na początku apelu śpiewaliśmy hymn światowej młodzieży demokratycznej:
'Naprzód młodzieży świata
Nas braterski połączył dziś marsz
Głodne przeminą lata
Gdyś jest młody pójdź z nami i walcz…’


Apele prowadził Leszek Nos. Przybył po podstawówce i kursach przysposobienia wojskowego jako instruktor harcerstwa. Okazał się później człowiekiem dużego formatu. Ukończył zaocznie technikum, następnie studia. Obronił doktorat. Jego staraniem powstał nowy budynek szkoły podstawowej. Jego hobby była historia tej ziemi. Napisał bogato udokumentowaną naukowo monografię gminy Michałowo. Gdyby nie przedwczesna śmierć, powstałoby na pewno więcej jego prac na temat historii najbliższych okolic.

Również pan Wysocki pracował nad swoim wykształceniem. Ukończył szkołę średnią, potem studia. Po latach przejął dyrekcję Zasadniczej Szkoły Zawodowej. Przyczynił się do rozbudowy tej szkoły mieszczącej się początkowo w budynkach po koszarach jednostki WOP.

W szkole w naszym czasie były dwie siódme klasy. Jedna to chłopcy, druga dziewczęta. Nauka, mnie i mojemu przyjacielowi Igorowi, szła nieźle. Igor interesował się historią. Dużo czytał. Ja zaś czytałem, co mi wpadło w ręce. Pewnego razu mieliśmy napisać wypracowanie z historii. Bodajże o rozbiorach. Igor nie miał wypracowania, ale ‘odczytał’ płynnie, z pamięci, wymyślony tekst. Nawet odwracał strony. Nauczycielka pani Olszewska chciała sprawdzić zeszyt. Jakież było jej zdziwienie, gdy zobaczyła puste strony. Mimo oszustwa nabrała do niego szacunku.

Ja również wyróżniałem się oczytaniem. Był ogólnoszkolny konkurs z ortografii zorganizowany przez nauczyciela polskiego Mariana Kucharskiego. Udział brało liceum i siódme klasy podstawówki. Zdobyłem drugie miejsce i otrzymałem w nagrodę 'Powieści Ludowe' Kraszewskiego.

Nasz klasa była zgrana. Obowiązywała zasada trzech muszkieterów: ‘jeden za wszystkich, wszyscy za jednego’. Donosicielstwo było ciężkim grzechem i było u nas nieznane. Nasz kodeks nakazywał odpowiedzieć z nawiązką za każdą zniewagę. Nawet klasa maturalna nas się obawiała. Walczyliśmy w kupie, z determinacją, do zwycięstwa.

Rada pedagogiczna i zebranie rodziców wspólnie uchwalili, że musimy za swoje rozrabianie być poważnie ukarani. Rada w radę uchwalili ogolić nas 'na łyso'. Pod nadzorem rodziców zostaliśmy odprowadzeni do fryzjera i maszynka do włosów zrobiła swoje. Tak zostaliśmy napiętnowani na zakończenie podstawówki.

Liceum

Przechodząc do liceum nie zauważyliśmy istotnych zmian w nauczaniu. W klasie ósmej liceum uczyli nas w większości ci sami nauczyciele co w siódmej klasie podstawówki. Nowym był nauczyciel niemieckiego i łaciny Kazimierz Nazarczuk.

Pamiętam klasówki z niemieckiego. Pan Nazarczuk wdrapywał się na stół nauczycielski i siadał tam na krześle. Czujnie obserwował klasę. Gdy zauważył ściąganie, spadał jak jastrząb ze stołu i jednym skokiem znajdował się przy podejrzanym. Stawiał go do pionu. Jeżeli delikwent przyznawał się i oddał ściągę, pozwalał mu pisać dalej. Gdy szedł w zaparte był usuwany z klasy.

Kochał sport. Wszystkie dyscypliny. Uważał, że sport jest prawdziwą szkołą życia. Pisał wspaniałe wiersze o sporcie. Lubił je deklamować. Pamiętam o szmerze w głowie i wąchaniu maty ringu po nokaucie w walce. O pięknie ataku siatkarza w powietrzu i balecie fruwających blokujących obrońców. O wrażeniach w czasie jazdy szybkiej na łyżwach.

Gdy chcieliśmy zerwać lekcję z niemieckiego wystarczyło zagadnąć Puera (tak między sobą nazywaliśmy Pana Nazarczuka) o cokolwiek ze sportu. Ponieważ byliśmy entuzjastami sportu, chętnie z nami gawędził o naszych wynikach, o swoich przeżyciach. W ogóle o pięknie sportu.

Nie lubił lekceważącego witania się. Gdy którykolwiek z uczniów nie przywitał się właściwie, profesor Nazarczuk podchodził do niego, zdejmował czapkę, kłaniał się w pas. 'Dzień dobry Panu!' – mówił wyraźnie.

Chcąc zrobić mu przyjemność, i co tu gadać, trochę zakpić – gdy profesor szedł do szkoły, a nasza klasa była na dziedzińcu przed szkołą, odbywało się przedstawienie. Ustawialiśmy się szpalerem w dwu rzędach. Środek stanowiła ścieżka dla profesora. Gdy profesor przechodził obok nas, każdy kłaniał się w pas i głośno witał: 'Dzień dobry Panie profesorze!' Była to taka meksykańska fala powitań. Profesor uśmiechał się pod wąsem, a nawet dla żartu, gdy któryś z nas niezbyt nisko się skłonił, profesor przystawał i demonstrował ukłon, jak głęboko należy się pochylić.

Był niesłychanie wrażliwy. W okresie, gdy był już na emeryturze mocno przeżywał czy jego uczniowie nie zapomnieli o nim. Opowiadała jego siostrzenica, która razem mieszkała, że przed studniówką czy balem maturalnym chodził mocno podenerwowany. Nie mógł jeść. Oczywiście pamiętaliśmy i przychodziliśmy go zaprosić. Był wzruszony. Czytał nam swoje wiersze. Nie przychodził na te uroczystości z powodu złego samopoczucia, lecz był szczęśliwy, że pamięta się o nim. Jego siostrzenica opowiadała, że profesor w młodości uczęszczał do seminarium duchownego, lecz zakochał się w pięknej Adeli, zrezygnował ze stanu duchownego i ożenił się z ukochaną.

Innym nauczycielem, o którym trudno mi zapomnieć, był Józef Borowski, nauczyciel gimnastyki. Przybył do naszej szkoły z żoną Jadwigą, po odbyciu służby wojskowej. Dokształcał się i uzupełniał swoją wiedzę. Był członkiem ZSL. Jeździł na wiejskie zebrania przydziałowym rowerem 'Mifa' produkcji NRD. Zachęcał młodzież do uprawiania sportu. Organizował zapamiętale imprezy sportowe w osadzie. A to biegi przełajowe, a to mecze siatkówki czy piłki nożnej swoich uczniów z drużynami sąsiednich miejscowości. Wraz z uczniami szkoły zawodowej zorganizowaliśmy zespół LZS. Graliśmy w piłkę nożną z drużynami w powiecie białostockim. Był to turniej o wejście do ligi piłkarskiej.

Trenowaliśmy zapamiętale po lekcjach. W naszej drużynie grał nasz polonista Marian Kucharski. Nie był wysoki, lecz potrafił pięknie dośrodkować lub podać 'w uliczkę'. Grał w młodości w drugoligowym zespole w Częstochowie. Wiceprezes GS-u Szymkowski dawał nam na mecze wyjazdowe samochód ciężarowy przykryty plandeką. Jeździliśmy na mecze do małych i większych miejscowości. Jeździli z nami profesorowie Borowski, polonista Kucharski i matematyk Stefan Borawski. Graliśmy na różnych boiskach. Od przyzwoitego boiska w Supraślu do placu na pastwisku w PGR-ach. Zwykle wygrywaliśmy spotkania. Czasami nawet wysoko. Pamiętam wygraną w Ogrodnikach 16:0. Po tym meczu zostaliśmy potraktowani niezbyt przyjaźnie. Gdy odjeżdżaliśmy, posypał się grad kamieni. Szczęście, że byliśmy chronieni plandeką. Wygraliśmy wszystkie nasze spotkania. W nagrodę mieliśmy awansować do ligi i otrzymać piłkę oraz kompletne stroje piłkarskie z korkami włącznie. 

Jakież było nasze rozczarowanie i złość, gdy dowiedzieliśmy się, że nie otrzymamy obiecanej nagrody. Władze powiatowe LZS nie przyznały nam jej tłumacząc, że jesteśmy zespołem nierozwojowym, że po ukończeniu szkoły zespół się rozpadnie. Nagrodę otrzymał zespół z sąsiedniego Gródka.

Po tym niepowodzeniu zespół się rozpadł.

Nastąpiła odmiana w uprawianej dyscyplinie sportu. Lekkoatletyka. Profesor Borowski nawiązał kontakt z Akademią Medyczną. Przyjeżdżali do nas wykwalifikowani trenerzy. Między innymi absolwent AWF Warszawa i AM Białystok, mistrz Polski w maratonie Albin Czech. Trenowało kilkadziesiąt osób. Startowaliśmy w II lidze lekkoatletycznej jako zawodnicy AZS AM Białystok. Jako junior zająłem 4 miejsce w okręgu w biegu przełajowym w klasie juniorów.

Po okresie lekkiej atletyki zapanowała nowa pasja – kulturystyka. Profesor Borowski okazał nam duże zaufanie i dawał po zajęciach szkolnych klucze do sali gimnastycznej. Trenowaliśmy tam zapamiętale po lekcjach, nawet do godziny 22. Sztangi wykonaliśmy z rurek wodociągowych i betonu. Później dostaliśmy 'samoróbkę', ale przyzwoicie wykonaną sztangę, z kół zamachowych motocykli, którą zrobił Tolek, wuj Igora Cywoniuka. Przychodzili na trening również chłopcy z osady. Trenowali razem z nami. Panowała samodyscyplina. Gdy którykolwiek z chłopaków z osady przyszedł do sali na trening z 'chuchem' – musiał cały trening siedzieć zamknięty w skrzyniach do skoków. Gdy nie przyszedł na trening to został usuwany z zespołu trenujących.

Żona profesora Borowskiego była zdenerwowana - 'Rozwalą lub spalą szkołę' – wołała. Profesor w tajemnicy przed żoną wychodził na zewnątrz swojego mieszkania i przekazywał nam klucze od sali gimnastycznej. Po zajęciach chowaliśmy klucze w umówionym miejscu.

Już po ukończeniu przeze mnie liceum profesor, wspaniały człowiek i pasjonat wychowania przez sport, został powołany do pracy w kuratorium.



1960 rok. Lekkoatleci z 16 LO na zawodach jako zawodnicy AZS AM ze swoim trenerem. Od prawej: Albin Czech – trener i zawodnik AZS AM Białystok; Jerzy Gryko (autor wspomnień), Julita Jarmolik, Halina Szymczuk, Karolina Lulewicz.


Polonista.

Polskiego uczył nas Marian Kucharski, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego. Było to na początku okresu odwilży politycznej. Nastała era Gomułki. Obowiązkowo czytaliśmy 'Po Prostu' gazetę, która dość otwarcie przedstawiała aktualne wydarzenia w kraju. Musieliśmy czytać 'Kulturę' i 'Życie Literackie'. Musieliśmy na lekcjach streszczać niektóre przeczytane publikacje. Każdy z uczniów musiał wybrać jednego z polskich poetów oraz jednego z pisarzy zachodnich. Ja wybrałem na 'swojego' twórcę Jerzego Ficowskiego, poetę i kronikarza kultury cygańskiej. 'Moim' pisarzem został Wiliam Faulkner, piszący barwnie o mentalności i historii ludzi z południa USA językiem barwnym, długimi, rozwlekłymi zdaniami. Każdy musiał znać twórczość swojego poety i pisarza i opowiadać o nim i jego twórczości na lekcjach polskiego. Książki autorów musiały leżeć na ławce na każdej lekcji polskiego.

Polonista założył harcerstwo według przedwojennych wzorów. Na zbiórkach uczył nas piosenek i zasad harcerskich. Niektórzy nosili szare mundurki i odpowiednie sznury. Otrzymaliśmy krzyże harcerskie. Po 2 latach, nie pamiętam z jakich powodów, harcerstwo się rozsypało. Prawdopodobnie nowa mania kulturystyki nie pozwalała nam uczestniczyć w zajęciach harcerskich.

Jeździliśmy z profesorem do księgarni w Białymstoku szukać nowych wydawnictw swoich poetów i pisarzy. Polonista prenumerował chyba wszystkie wydawane tomiki poezji. Każdego miesiąca dostawał przesyłkę kilkudziesięciu pozycji. Zastanawialiśmy się, kiedy mógł to przeczytać. Doszliśmy do wniosku, że musiał szpanować, gdyż na przeczytanie tych kilkudziesięciu pozycji, które dostawał musiałby poświęcić grubo ponad miesiąc.

Profesor miał również zamiłowania teatralne. Uparł się wystawić 'Odprawę posłów greckich' Kochanowskiego. Pamiętam jak ubrani w togi z białych prześcieradeł recytowaliśmy '...że obelżenia i krzywdy tak znacznej cierpieć nie mieli waleczni Grekowie…'. Sztuka została wystawiona dla miejscowej społeczności w Domu Kultury. Było to ważne dla nas.

Tak w naszej edukacji dobrnęliśmy do matury. Po maturze większość klasy rozpoczęła studia. Część w Akademii Medycznej w Białymstoku. Część zaś w Warszawie na Politechnice i Uniwersytecie.

 Jerzy Gryko, lata 1957-1961

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz