To liceum powstało w 1947 roku jako pierwsze w powiecie białostockim, zdążyło wychować profesorów, ministrów, doktorów, księży, oficerów, nauczycieli i wielu wielu innych wartościowych ludzi. Znany Wam być może po części z filmu ” U Pana Boga za piecem” klimat sprawił, że zawsze byli to ludzie kolorowi, piękni wewnętrznie, z mocnymi kręgosłupami i jedyni w swoim rodzaju. W wyniku wielu reorganizacji, spowodowanej bezrobociem emigracji oraz traktowania po macoszemu prowincji przez wiele rządów po 1989 roku, niestety szkoła podupadła.
Jednakowoż, w 2017 będzie obchodziła swoje siedemdziesięciolecie i z tej okazji będzie miał miejsce zjazd abiturientów, w związku z którym zbiera się wspomnienia jakie wynieśli z Liceum Ogólnokształcącego w Michałowie. Więc i ja z tej okazji dorzucę swoje trzy grosze.
Otóż moje Liceum zaczęło się smutno. W 1989 zdążyłem bardzo dobrze zdać egzaminy, Rodzice zdążyli być ze mnie dumni. A potem, jeszcze przed wakacjami zmarła Mama. Nie będę Was epatował tym co się ze mną wtedy działo, choć w dużym stopniu do dzisiaj stanowi to o tym kim jestem. Dość, że można powiedzieć, że w jakimś sensie cofnąłem się w rozwoju. Wyglądałem może na trzynastolatka i to dość niezdrowego. Pierwszą klasę przeczołgałem się jak w malignie, pamiętam głównie idiotyczne pytania, pt. „Czy Mama ci się czasem śni?”, o które nie mam żalu, ponieważ zadawali je ludzie, którzy chcieli mi jakoś pomóc, pokazać, że w tym trudnym dla mnie czasie są ze mną. Dopiero w drugiej klasie zacząłem dochodzić do siebie.
I muszę Wam powiedzieć, że odczuwam ogromną wdzięczność wobec ludzi, z którymi chodziłem wtedy do klasy. Nie to, że się nade mną jakoś wytrząsali, po prostu stworzyliśmy tak zgraną grupę, że w jakimś sensie zastąpili mi Rodzinę, która po śmierci Mamy uległa daleko idącej destrukcji. To pomogło mi zapomnieć, pozbierać się i poskładać na nowo. Odnalazłem pośród nich swoje miejsce, swoją rolę. Dzięki Kowalowi wiecznemu outsiderowi, Kornelowi, który był w klasie równoległej, ale przyznaliśmy mu honorowe członkostwo naszej, Morycowi, z którym laliśmy się na przerwach i na lekcjach, dzięki Oczkinsowi i Filipowi, którzy zapewniali nieustanny program artystyczny, Marcie, która nam wszystkim matkowała, Reni, Asi i wielu innym, niech mi wybaczą, że ich nie wymienię, ale nie wiem czy by sobie tego życzyli (wymienieni najwyżej dadzą mi w zęby;)). Oczywiście każdy w tej grupie odnalazł się na swój sposób, ale nawet ci którzy ją kontestowali, stanowili jej część.
Razem spędzaliśmy czas, graliśmy w butelkę (a dziewczyn w klasie było chyba dwa razy więcej niż chłopców:)), piliśmy tanie wina na ogniskach, w parku i po innych kątach, odstawialiśmy brawerie na biwakach na Zalewie Siemianówka, rzucaliśmy się krzesłami zamknięci w klasie na przerwie, rozjeżdżaliśmy ludzi na szkolnym korytarzu jeżdżąc na stojaku pod projektor, wrzucaliśmy sobie ciężkie przedmioty do teczek, rzucaliśmy się kawałkami opuncji i lotkami ze szpilki, gumki i kawałka papieru, graliśmy w koniki, siadając jeden drugiemu na ramionach i usiłując przewrócić parę przeciwną, żyliśmy we własnym świecie, który abstrahował od szarej rzeczywistości początku lat dziewięćdziesiątych, które z takimi małymi miejscowościami jak Michałowo obeszły się dość okrutnie.
Dzisiaj rozeszliśmy się i rozjechali w różnych kierunkach, jednym powiodło się lepiej innym gorzej. o wielu nie wiem nic lub prawie nic. Zapewne dziś w wielu kwestiach byśmy się nie zgodzili, a być może jedyna rzecz co do której moglibyśmy się zgodzić to muzyka (chyba tylko dwóch chłopaków w klasie, jeśli dobrze liczę nie miało wtedy długich włosów). Natomiast w dużym stopniu to kim dzisiaj jestem, a być może i to, że w ogóle jestem, jest efektem tego kim byłem wtedy a jeszcze bardziej efektem tego kim byli dla mnie ci ludzie.
Dlatego Ludzie, gdziekolwiek teraz jesteście, dziękuję Wam i tęsknię za Wami.
Cezary Krysztopa, lata 1989-1993
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz