środa, 22 sierpnia 2018

Moja przepustka w świat - wspomina Lech Niegierysz, matura 1968


Urodziłem się  w 1950 roku w  miejscowości Kolonie Mieleszki, dawnej posiadłości hrabiego Lichaczowa. Do majątku ziemskiego należały pałac, fabryka sukna, tartak oraz stawy z przyległymi czworakami. Majątek ów, po zlicytowaniu w 1900 roku przejęli nowi napływowi właściciele po uprzednim spłaceniu długów poprzedniego właściciela. Ludność napływowa pochodziła z dawnego zaboru rosyjskiego. Również moi przodkowie przybyli na te tereny z  dzisiejszej Białorusi. Pradziadek kupił duży majątek, który później podzielił między swoich synów. Miałem czworo rodzeństwa w zbliżonym wieku. Żyło nam się w domu nie za bogato, ziemie były słabe, ale okres dzieciństwa wspominam z rozrzewnieniem. Wieś złożona z  kilkunastu gospodarstw przeżywała w tym okresie swój największy rozwój. W każdej chacie było co najmniej kilkoro dzieci. Razem tworzyliśmy gwarny, liczny i, przyznać muszę, dość psotny team. Sama miejscowość podobna była do innych w okresie komunizmu. Wzdłuż głównej drogi na budynkach gospodarczych pamiętam napisy wymalowane najtrwalszą jaką w życiu widziałem farbą.  Po jednej więc stronie pyszniło się ogromnymi literami hasło „NIECH  ŻYJE PREZYDENT BOLESŁAW BIERUT, WIELKI NAUCZYCIEL I PRZYJACIEL MŁODZIEŻY POLSKIEJ !”, zaś naprzeciwko „PRZODOWNICY NA ZLOT!”.

Naukę w szkole podstawowej rozpocząłem w 1957 roku. Szkoła mieściła się w czterech budynkach w sąsiedniej wsi  Mieleszki. Kancelaria i zarazem pokój nauczycielski były w budynku na środku wsi, skąd dyżurni biegnąc przez wieś i dzwoniąc dzwonkiem obwieszczali początek i koniec zajęć. Warunki nauczania były dość prymitywne. Brakowało pomocy naukowych, ławek, a także książek i kredek. Klasy były nieogrzewane więc uczniowie siedzieli  zimą w ubraniach wierzchnich starając się przytulić do pieca. Klasy były jednak obowiązkowo udekorowane portretami przywódców państwowych. Pośrodku wisiał portret pierwszego sekretarza PZPR Władysława Gomułki, po bokach Przewodniczącego Rady Państwa, Aleksandra Zawadzkiego i Prezesa Rady Ministrów, Józefa Cyrankiewicza. Zawieszane również były portrety przywódców ZSRR - Lenina I Stalina oraz ŚWIATOWEGO Ruchu Komunistycznego, Marksa i Engelsa. 

Pisało się  atramentem z kałamarza umieszczonego na środku ławki. Podręczniki szkolne przechodziły od poprzedników. Kadra nauczycielska nie była wykwalifikowana. Na zajęcia uczniowie dochodzili przez cały rok z sąsiadujących wsi, pomimo deszczu, śniegu czy mrozu. Pokonywali kilka kilometrów po drogach zawianych śniegiem. Oprócz nauki, do dzieci należały również obowiązki związane z pracami w gospodarstwie rodziców jak również udział w czynach społecznych. Między innymi, budowa brukowanej  drogi Mieleszki - Gródek, sadzenie lasów w Nadleśnictwie Gródek oraz sprzątanie ulic przed świętami państwowymi: 1 Maja i 22 Lipca.

Od kiedy skończyłem siedem lat, w okresie wakacji do moich obowiązków należało wypasanie krów. Pobudka o godzinie czwartej, spędzenie o godzinie jedenastej. Krowy pasałem na boso, bez czapki, a idąc za krowami zasypiałem na stojąco. Budziło mnie uderzenie palcem w kamień. 

Wolny czas uczniom umilały radioodbiorniki nazwane „kołchoźnikami”. Hejnał z wieży mariackiej, muzyka ludowa, wiadomości i przemówienia. W roku 1961 szkołę wyposażono w odbiornik telewizyjny, jako dar narodu radzieckiego dla Polski. Nowe urządzenie cieszyło się taką popularnością wśród okolicznej ludności, że nawet najstarsi mieszkańcy podpierając się laskami przychodzili, żeby na własne oczy przekonać się o właściwościach „cudownego okienka”. Telewizor postawiono na parapecie okna budynku szkoły. Niektórzy musieli sprawdzić, dotknąć czy po drugiej stronie rzeczywiście nikogo nie ma.

Do szkoły wychodziłem bez drugiego śniadania, a w szkole nie było dożywiania. Owoce jedliśmy jesienią i zimą. Często jeszcze niedojrzałe zrywaliśmy w ogrodach sąsiadów narażając się na gniew pokrzywdzonego i ból brzucha.

Ponieważ był to okres powojenny częstym widokiem była znaleziona przez uczniów w okolicznych lasach broń, amunicja, granaty oraz miny pozostawione po działaniach wojennych. Zdarzało się moim rówieśnikom rozbroić granaty czy dla zabawy wrzucić naboje komuś do domowego paleniska. Kończyło się to wybuchem i zniszczeniami. Dlatego też kiedy saperzy zorganizowali akcję rozminowania okolicznych terenów, przez około miesiąc słyszano wybuchy. Teren został rozminowany.

W 1964 roku ukończyłem siedmioletnią szkołę podstawową i po zdanych egzaminach z matematyki i języka polskiego zostałem przyjęty w poczet uczniów Liceum Ogólnokształcącego  w Michałowie. Egzaminy pisaliśmy w budynku szkoły, pamiętam że na egzaminy pojechałem z matką. Budynek Liceum zrobił na mnie ogromne wrażenie. Wychowany na wsi nigdy wcześniej nie widziałem tak potężnego budynku. Byłem dumny, że udało mi się zostać uczniem tej szkoły. Przede mną tylko jeden kolega i jedna koleżanka ze wsi skończyli tę szkołę. Była to dla mnie ogromna nobilitacja.  Zawsze byłem niewielkiego wzrostu  (nawet teraz mierzę niespełna 170 cm ). W czasie wstępnych egzaminów mierzyłem 125 cm i wszyscy traktowali mnie jak dziecko, które zabłądziło wśród młodzieży. Matka była ze mnie dumna, kiedy po wyjściu z sali egzaminacyjnej wśród zebranych dryblasów pisałem na piasku w jaki sposób rozwiązałem zadanie z matematyki. Poczułem wtedy smak sukcesu  i dumy.  W ten sposób wszedłem w jeden z najpiękniejszych okresów mojego życia - okres licealny.
Szkołę od Kolonii Mieleszki najkrótszą drogą przez bagna dzieli odległość ok 5 kilometrów. Pokonywałem ją codziennie do później jesieni. Kiedy była dobra pogoda razem kolegami z ogólniaka i szkoły zawodowej (zbierała się nas kilkunastoosobowa grupa) jeździliśmy rowerami. W tym czasie wszyscy kibicowaliśmy kolarzom Wyścigu Pokoju. Każdy z nas przyjmował nazwisko swojego idola. Był więc i Szurkowski i Mytnik, Szozda, Ampler, Sajdchuzin. Robiliśmy swój własny wyścig pokoju i w dobrych nastrojach rozpoczynaliśmy dzień.  W okresie zimowym pomieszkiwałem u rodziny, na stancji albo w internacie.

Dnia 1 września 1964 uroczystym rozpoczęciem roku szkolnego na dziedzińcu zacząłem naukę w Liceum. Klasa liczyła 29 osób. Wychowawcą koedukacyjnej klasy VIII a, został profesor Wiesław Marciniak - fizyk.

Wycieczka szkolna do Białowieży (1965). Pierwszy od lewej autor - Lech Niegierysz.

Pamiętam swojego wychowawcę jako zdolnego pedagoga, pragnącego wyjaśnić nam zasady fizyki w sposób dla nas przystępny i zrozumiały. Jednocześnie był człowiekiem potrafiącym utrzymać dyscyplinę na lekcji. Każda próba rozmowy z kolegami  mogła skończyć wyrzuceniem z klasy. Dyscyplinował nas uderzając wskazówką w stolik w najmniej oczekiwanym momencie.  Był człowiekiem dość surowym w obejściu, wybuchowym, ale potrafił przeprosić i czuliśmy jego życzliwość. 


Zawsze okazywał radość i dumę z naszych sukcesów. A moja klasa była zdolna. Wśród nas jest dzisiaj wielu absolwentów szkół wyższych, profesorów akademickich m.in. Jurek Urwanowicz i Jasio Gryko.  
Kiedy dziś myślę o profesorze Marciniaku, przypominam sobie moment kiedy dzwonił dzwonek na lekcję. Wszystkie klasy ustawiały się w dwuszeregu przed klasopracowniami. Nagle, gwałtownie otwierały się drzwi do pokoju nauczycielskiego i słyszeliśmy potworne skrzypienie pomalowanych na czarno desek korytarza szkolnego. To szybkim krokiem szedł nasz nauczyciel fizyki i wychowawca.



Niezapomnianą postacią wśród nauczycieli Liceum był łacinista, profesor Szymon Romańczuk (późniejszy biskup prawosławny). Pierwsze spotkanie z panem profesorem było dla nas zaskoczeniem. Od pierwszych zajęć mieliśmy mówić w języku łacińskim dodając z czasem coraz więcej poznanego słownictwa. Na pierwszej lekcji zdążyliśmy poznać podstawowe zwroty grzecznościowe, alfabet łaciński i musieliśmy zapamiętać liczby do 100. Wprowadzał nas w świat starożytnego Rzymu tak obrazowo, że czuliśmy się  jak widzowie Koloseum skandując razem ze starożytnymi rzymianami „Chleba i igrzysk”.  Pamiętam, że tłumaczyliśmy „Iliadę” i „Odyseję” wprowadzani przez profesora w panteon bogów greckich. Zapoznając nas z  nowymi  powiedzeniami łacińskimi, wyjaśniał ich pochodzenie i znaczenie. Utkwiły mi one w pamięci i do dziś pamiętam wiele z nich. 

Wykłady profesora Romańczuka były tak ciekawe i zarazem motywujące, że cała klasa uczyła się łaciny bardzo chętnie. Tego przedmiotu uczyliśmy się chyba najwięcej, robiąc wręcz zawody kto szybciej i dokładniej zapamięta przysłowia i lepiej napisze klasówki, których pan profesor nie szczędził swoim uczniom.

Charakter i  styl bycia profesora najlepiej obrazuje historia naszych wagarów. Pomimo, że naprawdę lubiliśmy i szanowaliśmy naszego profesora, młodość ma swoje prawa i któregoś wiosennego dnia postanowiliśmy pójść na wagary. Na tablicy napisałem „ Dies festus”- „Dzień świąteczny” i czmychnęliśmy niezauważeni na zieloną trawkę. Ku naszemu zdziwieniu, następnego dnia nasz wychowawca nic nie wspomniał o tej ucieczce. Odetchnęliśmy z ulgą, myśląc, że nam się upiecze. Za wcześnie... W tym dniu również była lekcja łaciny. Weszliśmy, cicho zajęliśmy miejsca i wtedy pana profesor nie zmieniając wyrazu twarzy wskazał nam tablicę na której napisane było „ Dies irae”- „ Dzień gniewu”. Zmroziło nas i słusznie. „Klasóweczka”, którą zaserwował nam profesor była nie do przejścia dla większości. Posypały się dwóje.  Ale cóż „Carpe diem”….

Polonistką była  pani Teresa Jurczak. Wspominam ją jako nauczycielkę łagodną, spokojną i bardzo uczniom życzliwą. Drobnej postury, wręcz filigranowa, nigdy nie podnosiła głosu. Jej delikatność sprawiała, że i my uczniowie staraliśmy się być wobec niej zawsze grzeczni. Pani profesor szczególną wagę przykładała do lektur szkolnych. Robiła szczegółowe sprawdziany z ich znajomości. Była polonistką w każdym calu. Ja twardo stąpający po ziemi ze zadziwieniem i zupełnym niezrozumieniem przysłuchiwałem się jej interpretacji wierszy. Po latach odwiedzając Liceum spotykałem panią profesor, która mając znakomitą pamięć, bezbłędnie mnie rozpoznawała, pytając zawsze „ Co tam słychać w moich stronach?”.

W moją pamięć zapadła również chemiczka - pani profesor Jolanta Karpowicz. Może dlatego, że dzieliła nas niewielka różnica wieku. My, już pełnoletni chłopcy, patrzyliśmy początkowo na panią profesor, świeżo upieczonego magistra, jak na starszą koleżankę. Niejednemu z nas marzyło się mieć podobną do niej dziewczynę. Z czasem jednak wypracowaliśmy bardzo zgrabny konsensus. Pani Karpowicz, metodą prób i błędów wpajała nam zasady chemiczne, tym bardziej opornym tłumacząc kilkukrotnie wprowadzany materiał. My zobaczyliśmy w niej zdolnego pedagoga, który z czasem obronił doktorat.



Moim konikiem od zawsze była historia. Dlatego, po latach  z rozrzewnieniem wspominam profesora Janusza Pikulińskiego, mojego mistrza. Profesor Pikuliński, wtedy młody magister Uniwersytetu Jagiellońskiego, otworzył przede mną nowe horyzonty. Swoją ogromną wiedzą i umiejętnościami wspaniałego retoryka potrafił zainteresować historią nie tylko pasjonatów, ale i tych którym ten przedmiot nie był bliski sercu. Głosem spokojnym i cichym przenosił nas w inne epoki. Zawsze świetnie przygotowany do lekcji tego samego oczekiwał od nas. Osobom szczególnie zainteresowanym przedmiotem dawał dodatkowe zadania, pożyczał swoje książki, z których później szczegółowo odpytywał. Mimo, że nie zdawałem na maturze historii, bo zawsze miałem dobry lub bardzo dobry, profesor postanowił urządzić mi egzamin. W obecności  profesora Marciniaka, przez chyba trzy godziny odpytywał mnie z całego materiału. Próbowałem protestować, przecież nie zdaję egzaminu z historii. Profesor machnął tylko ręką i powiedział: „Przyda ci się na egzaminach na studia”. Los tak chciał, że nigdy nie poszedłem na studia historyczne, jestem po ochronie środowiska, ale na zawsze zostałem historykiem pasjonatem. Dziękuję panie profesorze!
Moja klasę wspominam jako zgrany zespół, w którym byli dobrzy, bardzo dobrzy uczniowie i jednostki wybitne. Wiem, że również profesorowie tak nas postrzegali. Braliśmy udział w olimpiadach na szczeblu wojewódzkim, krajowym i uzyskiwaliśmy świetne wyniki i indeksy wyższych uczelni.  Ada dostała się na Akademię Medyczną w Białymstoku z pierwszą lokatą. Jasio otrzymał indeksy na chemię i fizykę za wygrane olimpiady.

Poświęcę mu kilka słów, bo jest to osobowość niezwykła, umysł wręcz genialny. Jasio nie zwracał zupełnie uwagi na sprawy jego zdaniem nieważne. Zamiast kilku zeszytów do przedmiotów miał jeden. Prace domowe z matematyki odrabiał, dopisując często do przykładu sam wynik. Matematyk  wiedział, że wyprowadzenie zadania ma w pamięci. Kiedy tłumaczyliśmy „Iliadę” przeglądał najpierw słownik, po czym go odkładał i z pamięci pisał tłumaczony tekst. Przyborów szkolnych oprócz długopisu nie nosił. Profesorowie tolerowali to, wiedząc, że taki jest jego sposób nauki. Nie dało się nie zauważyć że jest wyjątkowy. Jeszcze w czasie nauki w Liceum jeździł do Białegostoku po skrypty i rozwiązywał zadania na poziomie akademickim. Dzisiaj jest profesorem uniwersyteckim w Stanach Zjednoczonych. 

W X klasie mieliśmy już pomysł na swoją przyszłość. Każdy z nas był ukierunkowany na poszczególne przedmioty, które wkuwaliśmy pracowicie. Maturę zdaliśmy w 1968 roku.  W sali gimnastycznej zdawaliśmy obowiązkowo język polski, matematykę, historię, język rosyjski i piąty wybrany przedmiot. Jeżeli ktoś  na pozytywną ocenę napisał język polski i matematykę, zwalniany był z egzaminu ustnego. Oceny bardzo dobra i dobra z historii i języka rosyjskiego w X i XI klasie zwalniały z egzaminu maturalnego.

Z sentymentem wspominam czasy Liceum. Z perspektywy czasu widzę jak praca nauczycieli i atmosfera w klasie wpłynęła na moją  przyszłość. Stałem się pewniejszy siebie, otwarty na nowe wyzwania. Ze względów rodzinnych i finansowych bezpośrednio po maturze nie mogłem rozpocząć wymarzonych studiów wyższych.  Dyplom ukończenia Wyższej Szkoły Humanistycznej w Pułtusku na wydziale Ochrona Środowiska, otrzymałem dopiero mając pięćdziesiąt lat. Całe moje zawodowe życie związałem z melioracją. Zawód ten ściśle powiązany z rolnictwem był bliski mojemu sercu. Wracałem nim pośrednio do korzeni. W ciągu 45 lat mojej aktywności zawodowej, od ukończenia Pomaturalnego Studium Melioracji w Siedlcach, pracowałem w wykonawstwie, konserwacji i jako inwestor inwestycji melioracyjnych na terenie powiatu ostrowskiego. Mieszkam bowiem w Ostrowi Mazowieckiej, gdzie założyłem rodzinę - mam żonę i dwie córki,  tu jest mój dom.

Przed odejściem na emeryturę chcąc udokumentować melioracyjne zadania inwestycyjne na terenie mojego powiatu w latach 1946 - 2015, na podstawie źródeł m.in. operatów powykonawczych, dokumentacji projektowych, napisałem „Kronikę melioracji powiatu ostrowskiego”.  W kronice zostało opisanych 275 inwestycji rolniczych  i dołączono mapy obszarów wiejskich  w skali 1: 25 000,  na których zaznaczone są granice zasięgu inwestycji. W chwili obecnej zawód melioranta jest zawodem wymierającym. Nie istnieją szkoły sensu stricte kształcące meliorantów. Firmy, które zajmują się zagadnieniami i inwestycjami melioracyjnymi to jednostki w których sprawy melioracji traktowane są jako jedne z wielu. Chcąc wskazać ogrom pracy wykonanej przez meliorantów w wyżej wymienionych latach, ich zaangażowanie  i wkład w poprawę  jakości polskiego rolnictwa postanowiłem napisać „Kronikę...”. Współcześnie melioranci używają wielu maszyn budowlanych, początkowo jednak wszystkie inwestycje: mosty, jazy, odwodnienia wykonane były pracą rąk własnych tysięcy bezimiennych pracowników fizycznych i niewielu inspektorów nadzoru, którzy przemierzyli wiele kilometrów pilnując prawidłowego wykonania robót. Tym bardziej należy im się choćby chwila wspomnienia.

Wspominałem już, że od zawsze byłem historykiem amatorem. Dzięki mojej miłości do historii i przeszłości, w 2015 roku powstała stworzona przeze mnie praca badawcza  o charakterze genealogicznym - „ Saga rodziny Niegieryszów”.  Jest to historia mojej rodziny, która obejmuje czasy od 1860 roku do dziś i wspomina o 250 członkach mojej familii. Zebranie informacji na temat mojej rodziny przysporzyło mi wielu trudności. Moi kuzyni zamieszkują dziś wiele zakątków kraju, ale część mieszka za granicą. Szczególnymi wydarzeniami brzemiennymi w skutki dla moich przodków były dwie wielkie wojny światowe. Podczas pierwszej wojny przez moją wieś przechodził front rosyjsko – pruski i ludność okolicznych wsi, w tym moi pradziadowie, zostali wysiedleni do Saratowa nad Wołgą jako tzw. bieżeńcy. Po odzyskaniu niepodległości część powróciła  na swoje ziemie, ale część została w Saratowie. Podczas drugiej wojny, mój ojciec za pomoc partyzantom został wywieziony przez Niemców na roboty przymusowe. Podczas nalotów alianckich znalazł się jako jeniec w Berlinie i przeżył upadek miasta i III Rzeszy. Wyzwolony, powrócił do domu. Tyle szczęścia nie mieli inni członkowie rodziny, którzy za  pomoc partyzantom zostali wywiezieni do obozu w Oświęcimiu, gdzie ich zamordowano.

Historii rodzinnych, które poznałem pisząc pracę jest bardzo wiele. Ogromną pomocą w pisaniu były informacje zapisane na nagrobkach, czy te uzyskane podczas rozmów z kuzynami i starszymi ludźmi. Dzięki współczesnej technologii otrzymałem wiele zdjęć i nawiązałem kontakt z nieznaną wcześniej rodziną. Moim celem było wykonanie drzewa genealogicznego i ustalenie związków pokrewieństwa pomiędzy najdalszymi krewnymi w szóstym pokoleniu. Jestem dumny, że podołałem temu trudnemu zadaniu.

Po przejściu na emeryturę w latach 2015- 2018 reprezentowałem Generalną Dyrekcję Dróg Krajowych i Autostrad przy budowie drogi ekspresowej S8 Białystok – Warszawa na odcinku Prosienica - Zambrów Zachód jako inspektor nadzoru robót branżowych.
Od kilku miesięcy jestem już spełnionym emerytem i tym chętniej spotykałbym się z dawnymi znajomymi ze szkoły częściej, nie tylko z okazji zjazdów szkolnych.

Lech Niegierysz, lipiec 2018
tel. 605 125 427


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz