środa, 29 czerwca 2016

Wspomnienia Pauliny Tarasewicz, absolwentki ostatniego roku 4-letniego liceum

Absolwentka z roku 2004 zgłasza się! Można powiedzieć, że jestem reprezentantką historycznego rocznika (ur. 1985), który jako ostatni kończył 8 klas szkoły podstawowej i 4 lata liceum ogólnokształcącego i który pisał starą maturę. Dzięki temu wyniki znaliśmy już po tygodniu, a nie tak jak obecnie, po ponad miesiącu.
Zanim jednak dojdziemy do matury, należałoby zacząć od początku. Nie zapomnę nigdy pierwszego dnia w szkole (w ogóle takich dni z okresu licealnego, o których mogę powiedzieć, że ich nie zapomnę, jest dużo, ale o tym później). Byłam potwornie zestresowana, nie mogłam znaleźć sali, w której miała odbyć się pierwsza lekcja, wszystko wydawało mi się obce. Skąd mogłam wtedy wiedzieć, że po latach czas liceum będę wspominać jako ten najlepszy, najbardziej beztroski? Że mniej więcej po 2 klasie liceum z częścią klasy bardzo się zżyjemy, będziemy razem chodzić na ogniska?



W pierwszej klasie uczyli nas nauczyciele, którzy – tak się akurat złożyło – po zakończeniu roku szkolnego odeszli na emeryturę. Byli to: pan prof. Marciniak (fizyka), pani prof. Subieta (j. rosyjski), pani prof. Hajduczenia (historia). Trzeba przyznać, że wspominam Ich jako wyjątkowo wymagających nauczycieli. Pana profesora Marciniaka nawet się trochę bałam – kiedyś wkurzył się na naszą koleżankę, która stała przy tablicy i akurat, niestety, niewiele umiała, i trzasnął w biurko drewnianą wskazówką. I połamał swoje okulary…

Historii też się bałam, bo pani prof. Hajduczenia dużo pytała, ale miała system, dzięki któremu można było przewidzieć, kto będzie odpowiadał – najczęściej wybierała numer z dziennika zgodny z datą. Potem historii uczył pan prof. Iwaniuk, który również dużo pytał i bardzo nas pilnował na klasówkach. W klasie wisiała zawsze jakaś mapa – niektóre z nich były troszkę nadgryzione zębem czasu – dosłownie, bo miały dziury. Pan Iwaniuk wchodził za mapę, niby czegoś szukając, a potem patrzył na nas przez tę dziurę, co nas bardzo bawiło.

Naszą wychowawczynią była pani prof. Irena Przyłożyńska, która uczyła nas biologii i chemii. Pani profesor miała z nami wesoło. Kiedyś, na jednej lekcji oglądaliśmy sobie jakieś żaby czy inne zwierzęta zatopione w formalinie. Jedna koleżanka, która siedziała przede mną, odwróciła słój z żabą do góry dnem i powiedziała do koleżanki: „Ania, coś tu przecieka”. Gdy tylko to wypowiedziała, cała zawartość wraz z nieszczęsną żabą chlusnęła jej na nogi. Od tamtej pory dobrze wiem, jak pachnie, a raczej – jak śmierdzi – formalina.

Lekcje WF to nie były moje ulubione zajęcia – nigdy nie byłam specjalnie wysportowana. Ale jedno, co było dobre, to to, że podczas rozgrzewki, gdy na sali gimnastycznej rozwieszona była siatka do siatkówki, jako jedyna nie musiałam się schylać, gdy pod nią przebiegałam (zawsze byłam najniższa w klasie i nikt nie chciał mnie mieć w drużynie, gdy graliśmy w kosza). A poza tym, żadnych specjalnych sukcesów nie zanotowałam. No, chyba że weźmiemy pod uwagę ścienne malowidła, które stworzyłyśmy wspólnie z Anią Modzelewską (a właściwie – Ania stworzyła, ja tylko pomagałam malować).

Co do malowania, to w pracowni j. polskiego, tam, gdzie lekcje miała pani prof. Dorota Sulżyk, na szafie jest napis „Vita brevis, ars longa” – trochę koślawe, ale jednak się przyznam, że to moje dzieło.

Jednym z najmilszych wspomnień są próby do poloneza. Ćwiczyliśmy zawzięcie, wzbudzając podejrzenia nauczycieli, którzy nieraz mieli zastrzeżenia co do częstotliwości prób. Trzeba jednak przyznać, że na studniówce wyszło nam to całkiem nieźle – pamiętam, że po odtańczeniu poloneza była wielka euforia i każdy każdego ściskał z radości.



Fajne były też wycieczki, które organizowała pani Sulżyk (polonistka) i pani Rosiak (anglistka). Dzięki nim byłam w Muzeum Sztuki Współczesnej, w Muzeum Narodowym, w Teatrze Narodowym na „Śnie nocy letniej”… Na takich wycieczkach byłam dwa razy – w pierwszej i w czwartej klasie.

Matura… ogromny stres, jak się później okazało, nieuzasadniony, bo wszystko poszło dobrze. Ale i tak na pisemny polski szłam zielona ze strachu. Na maturę można było przynosić wtedy różne maskotki (teraz chyba są zakazane) – wszyscy przynieśli niewielkie miśki, a jeden kolega z naszej klasy przytargał metrowego psa (chyba dalmatyńczyka), w trakcie egzaminu chyba w końcu ktoś go poprosił, żeby położył go pod ławką, bo mu się arkusz maturalny nie mieścił na blacie.

Potem, kiedy już poszłam na studia, od czasu do czasu odwiedzałam nasze liceum. Przyszłam kiedyś na spotkanie z pisarzem, Ignacym Karpowiczem, w LO zrobiłam również praktyki (po maturze zaczęłam studiować polonistykę ze specjalnością nauczycielską). Bardzo chętnie zaglądałam też do biblioteki i dzięki wspaniałej pani Ali Samociuk wypożyczałam tony książek (jak się okazało, mnóstwo potrzebnych mi na studia książek było w naszej niby niepozornej bibliotece!). Pani Alu, bardzo dziękuję! To u pani Ali zaliczyłam pierwszą podczas nauki w LO wpadkę, pytając, kto jest autorem dwóch antycznych tragedii „Sofokles” i „Antygona”. Wtedy jeszcze się jakoś specjalnie nie zapowiadałam na polonistkę.

Na koniec chciałam powiedzieć: Dziękuję. Swojej klasie „A”, nauczycielom – za dobre wspomnienia, za wszystko! Szczególnie dziękuję dwóm Paniom: pani Sulżyk oraz pani Rosiak – za wsparcie, za zaangażowanie, pomoc przy udziale w różnego rodzaju konkursach i za „zarażenie” pasją do przedmiotów, których uczyły. Tak się złożyło, że skończyłam filologię polską, a zaraz potem – angielską. Jak widać, dobrzy nauczyciele potrafią znacząco wpłynąć na nasze dalsze życie.


Paulina Rynkiewicz (Tarasewicz)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz